Dawno temu, mniej więcej w zeszłą środę, wyszłam z pracy i stwierdziłam z przerażeniem, że nie wzięłam ze sobą nic do czytania. Bezczynnie dwadzieścia minut w metrze to prawdziwa mordęga, dlatego też po drodze z pracy do metra postanowiłam nabyć jakąś rozrywkę drukowaną. Parter Empiku, czyli gazety i czasopisma, w ogóle mnie nie zachęcił, dzień marudy pewnie miałam i dlatego popędziłam schodem ruchomym na piętro pierwsze. Straciłam pół godziny, bo dzień był marudny, co już wiadomo, ale w końcu udało mi się zdecydować na Parsonsa „Mężczyzna i dziecko”. I choć książka, podobnie jak poprzednia, o której pisałam, nie jest arcydziełem literackim, to raczej wyczytam tego Parsonsa do końca, w sensie wszystko co po polsku wydane, bo czyta się rewelacyjnie, bez zażenowania i klimatyczne jest bardzo.
Jakoś nie wiem czemu dobrze reaguję na potencjalny przesyt i mogę bez końca grać w kulki, rozwiązywać jolki z wyborczej, sudoku i magiczne obrazki. Nie nudzi mi się, tylko się przywiązuję. Podobnie przywiązałam się do angielskich i amerykańskich czytadeł, które powielają w zasadzie ciągle te same schematy.