W ramach niekonsekwentnie realizowanego programu czytania dzieł wszystkich Joyce Carol Oates przeczytałam „Dziewczynę z tatuażami”, chyba najnowszą książkę autorki. Nie wiem w sumie, czemu podjęłam taki program, bo co prawda powieści Oates czytają się dobrze, ale męczy mnie jej upodobanie do naturalistycznego pisania o najniższych warstwach społeczeństwa. Pani siedzi sobie gdzieś na jakimś uniwersytecie i od kilkudziesięciu lat lubuje się w odkrywaniu, że tzw. szumowiny też są ludźmi… Skoro jednak realizuję ten program, to może to nie jest jednak takie straszne.
„Dziewczyna z tatuażami” zadedykowana jest Philipowi Rothowi, którego trylogia („Amerykańska sielanka”, „Wyszłam za komunistę”, „Ludzka skaza”) to najlepsze, co przeczytałam w ciągu ostatnich paru lat. A dedykacja w „Dziewczynie…” jest jak najbardziej na miejscu, bo powieść jest dokładnie taka, jakiej można się po Oates spodziewać, za to okoliczności i sceneria Rothowskie – od miejsca akcji (gdzieś na północy stanu Nowy Jork), po bohatera (pisarz z żydowskimi korzeniami). Tylko, że sceneria nie pomaga, Oates dalej z uporem maniaka o tej biednej dziewczynie z tatuażami, która z dołów pochodzi i w świecie wykształconych i bogatych kończy równie źle, jak by mogła skończyć w swoim środowisku. I chyba dlatego porzucę program czytania Oates, a wrócę do programu czytania Rotha.